Zagadnienia prawne korsarstwa / Krzysztof Gerlach / cz.1

Karrex Dyskusja rozpoczęta przez Karrex 7 lat temu
Temat z forum p. Krzysztofa Gerlacha
http://www.timberships.fo...arstwa,277.html


Zagadnienia prawne korsarstwa


W filmie, literaturze pięknej, a także – niestety – tej pretendującej do miana popularnonaukowej, z reguły utożsamia się pojęcia „pirat” i „korsarz” (kaper), co prowadzi młodych ludzi do rozmaitych kuriozalnych wniosków oraz braku zrozumienia ochrony prawnej przysługującej korsarzom od wszystkich walczących stron. Spotyka się na tym tle, nawet ze strony ludzi chwalących się dyplomami historyków lub studiujących ten kierunek, tak dziwaczne stwierdzenia, jak to, że „Hiszpanie tępili korsarzy, a sami nie mieli własnych” – fałszywe pod każdym możliwym względem.

Ten krótki temat zamierzam poświęcić przede wszystkim wszelkiego rodzaju anomaliom w korsarstwie, wariantom trudnym do zdefiniowania, kontrowersjom jaki wywoływały, i przyczyną „ostatecznego” zlikwidowania instytucji korsarstwa na międzynarodowej konferencji w Paryżu w marcu 1856 r. Jednak zacząć trzeba oczywiście od najbardziej „czystego”, klarownego odróżnienia korsarzy od piratów, aby dało się pokazać, czemu te definicje, pozornie całkiem jednoznaczne, w praktyce często się takie nie okazywały.

Otóż KORSARZ (KAPER) to osoba działająca na podstawie upoważnienia swojego rządu, będącego stroną walczącą w jakiejś wojnie. Wyrusza na morze w wyniku działań organizacyjnych prywatnego armatora, spółki, towarzystwa, kampanii itp., na okręcie nie należącym (przynajmniej chwilowo) do marynarki wojennej danego państwa, jednak CAŁKOWICIE LEGALNIE. Jest zobowiązany do skrupulatnego przestrzegania wszystkich uznanych zwyczajowo praw międzynarodowych (jak zakaz mordowania i maltretowania jeńców, rozbitków, cywili, poszanowanie parlamentariuszy itd.) oraz atakowania WYŁĄCZNIE statków i okrętów państwa, z którym jego własne toczy wojnę. Działa dla łupu, czyli nie jest finansowany przez instytucje rządowe, natomiast zdobycz (która musi przede wszystkim pokryć koszty działalności korsarskiej, takie jak np. czarter okrętu, jego uzbrojenie, wyżywienie załogi) jest dzielona skrupulatnie między właścicieli, kapitana, żeglarzy, czasem państwo. Ustalenia odnośnie podziału były bardzo szczegółowe, ale inne w każdym kraju i ciągle się zmieniające, więc ich umieszczenie w definicji ogólnej nie jest możliwe. Korsarz po udanym rejsie wraca do ojczyzny, jest fetowany przez władze, właścicieli, mieszkańców, czasem dostaje tytuły szlacheckie i stopnie w marynarce wojennej, mieszka we własnym kraju i legalnie wydaje zdobyte pieniądze. W razie wzięcia do niewoli jest traktowany dokładnie tak samo jak jeńcy z okrętów wojennych czy statków handlowych.

Natomiast PIRAT to osoba wyjęta spod prawa nawet w państwie, które jest jego ojczyzną. Nie ma i nie potrzebuje od nikogo żadnego upoważnienia do atakowania żeglugi i nie potrzebny mu stan wojny, by to czynić. W związku z tym nie musi odróżniać bander atakowanych jednostek, a nawet jeśli z własnego wyboru tak czyni, nie ma to żadnego znaczenia prawnego. Nie przestrzega żadnych praw, poza tymi, które sam sobie narzuci, więc od strony legalnej jest absolutnym przestępcą. Jego okręt nie może jawnie zawinąć do żadnego portu państwowego w dowolnym kraju, ani być tam remontowany, pod groźbą natychmiastowego zajęcia. Jego działalność nie może być otwarcie sponsorowana przez jakiegokolwiek obywatela państwa. W razie schwytania przez kogokolwiek podlegał w dawnych czasach prawie automatycznie karze śmierci, chociaż nieprawdą jest, że jakoby bez sądu. Nikt nie kontroluje jego poczynań (chyba że inny, silniejszy pirat), ale też nikt nie zapewnia mu żadnej ochrony.

To definicyjne odróżnianie piratów od korsarzy dobrze się sprawdzało w czasie wojny między dwoma cywilizowanymi i na dodatek europejskimi krajami (chodzi o zdefiniowanie w tym rejonie omawianego pojęcia, które wcale nie musiało pasować do zupełnie innych kultur, także wysoko cywilizowanych), w zaawansowanym okresie rozwoju żeglugi, gdy istniały już silne marynarki wojenne reprezentujące interesy państwa, np. podczas francuskich wojen rewolucyjnych i napoleońskich, ale także sporo wcześniej.

2.

Korsarzy wysyłały wszystkie lub prawie wszystkie państwa czy zbliżone organizmy społeczne mające dostęp do morza. Na pewno działali korsarze (kaprzy) angielscy, szkoccy, francuscy, brytyjscy, hiszpańscy, polscy, gdańscy, hanzeatyccy, szwedzcy, duńscy, z państewek włoskich, tureccy, północnoafrykańscy, amerykańscy, niderlandzcy i zapewne wielu innych.

Francuskie korsarstwo z lat 1793-1815 było niezwykle ciekawe i znacznie bardziej skomplikowane od w dużej mierze zmyślonych opowieści dla młodocianych o kapitanach Surcoufie, Bavastro czy Lafitte, koloryzowanych i przekłamywanych dla podbudowania „dumy narodowej”. Jego chwilowy rozkwit lub upadek był pochodną wielu czynników – stosunku rządu Francji (który czasem wspierał i zachęcał swoich obywateli do uprawiania tego rzemiosła, czasem był mu obojętny, niekiedy zdecydowanie wrogi jako konkurencji dla marynarki wojennej pod względem bazy ludzkiej), obfitości potencjalnej zdobyczy na morzach, systemu ochrony nieprzyjacielskiej żeglugi, konkurencji finansowej innych form zarabiania pieniędzy przez armatorów, dostępności marynarzy itd. Trzeba bowiem pamiętać, że w realnym korsarstwie, odartym z bajkowego, książkowego romantyzmu, chodziło o PRZEDSIĘWZIĘCIE KOMERCYJNE, którego celem ostatecznym miał być zysk! Jednak w tych rozważaniach zamierzam zajmować się tylko kwestiami prawnymi, a w takim kontekście niezwykle istotne jest zagadnienie traktowania w Wielkiej Brytanii jeńców z licznie wpadających w brytyjskie ręce francuskich jednostek korsarskich. Jak wiadomo, ich los był w tym okresie przeciętnie bardzo ciężki, co wynikało przede wszystkim z nowego, „rewolucyjnego” podejścia Francuzów. W licznych wojnach toczonych przez królestwa Francji i Wielkiej Brytanii w XVIII w. życie jeńców toczyło się względnie znośnie, a okresy pobytu w niewoli trwały na ogół krótko. Wynikało to z faktu, że wzięci do niewoli nadal pozostawali członkami swoich własnych sił zbrojnych, stąd byli zaopatrywani w środki do życia, odpowiedni do rangi żołd itp. przez kraj rodzinny. Wypracowano prawie doskonałe systemy porównywania „znaczenia” poszczególnych rang, więc admirała, komandora itd. można było wymienić za sprecyzowaną liczbę oficerów niższych rang lub marynarzy. Pozwalało to na w miarę płynne i szybkie odsyłanie wszystkich wziętych jeńców w zamian za „ekwiwalentną” liczbę własnych żeglarzy. Ponadto honor oficerski był niemal zawsze równoznaczny z honorem szlacheckim, zatem odesłanie kogoś „na słowo” nie groziło powrotem tej osoby w szeregi walczących przed załatwieniem faktycznej wymiany.

Rewolucja francuska i potem epoka napoleońska przekreśliły większość z tych tradycyjnych mechanizmów. Francuzi bardzo licznie zasilali obozy jenieckie w Wielkiej Brytanii, sami wyłapując znikome ilości przeciwników (z grona brytyjskich żeglarzy oczywiście). Rząd Francji doszedł więc do kapitalnej konkluzji, że on bierze na siebie utrzymanie tej małej grupki jeńców z Royal Navy, a „w zamian za to” oczekuje od rządu Wielkiej Brytanii utrzymywania ogromnych rzesz Francuzów na ziemi brytyjskiej. Francja przestała też honorować dawne - równe dla wszystkich walczących stron - przeliczniki wymiany, żądając innych, absurdalnie korzystnych dla siebie. Francuscy oficerowie z awansu społecznego, nawet jeśli dostawali z czasem hrabiowskie i książęce tytuły od Napoleona, zachowywali często mentalność z klas, z których się wywodzili i traktowali słowo honoru jako zabawną metodę okłamywania łatwowiernego przeciwnika. Zresztą także reżim rewolucyjny czy cesarski nie zamierzał pobłażać swoim wojskowym, którzy z powodu takiej „bzdury” jak honor, mieliby się uchylać czasowo od walki. Brytyjczycy, postawieni przed faktami dokonanymi, odpowiadali zaciskając pasa na brzuchach głodujących jeńców, zaostrzali kary za próby ucieczki, likwidowali przywileje osobom notorycznie łamiącym zobowiązania, ograniczali wymianę, pogarszając i tak z natury ciężki los wziętych do niewoli – chociaż, o czym często i CELOWO się zapomina, ten ostatni dotyczył niemal wyłącznie zwykłych marynarzy i podoficerów. Dla omawianego zagadnienia jest jednak ważne, jak na tym tle prezentowało się podejście władz brytyjskich do jeńców z żaglowców korsarskich.

3.

W pierwszych chwilach po pojmaniu traktowano ich jak wszystkich, przede wszystkim starając się ustalić prawdziwą przynależność jednostki, sprawdzając autentyczność listu kaperskiego, narodowość jeńców (trafiający się czasem Brytyjczycy byli uważani za zdrajców, bez względu na to, czy służyli na nieprzyjacielskim żaglowcu wojennym czy korsarskim, i podlegali karze śmierci), także listę załogi razem z przynależącymi do poszczególnych osób płacami. Typowi dla ówczesnego środowiska żeglarskiego marynarze ze wszystkich krajów świata, nawet z tych nie toczących wojny z Wielką Brytanią, uważani byli za legalnych kombatantów, zapisywanych jako „Francuzi” albo „Holendrzy”. Czasem wręcz odzyskiwali od razu wolność, jeśli przekonali sąd, że właściwie ich obecność na pokładzie zdobytego okrętu była przypadkowa i nie brali udziału w walce. W pierwszym roku wojny z rewolucyjną Francją umieszczano wszystkich jeńców – z okrętów wojennych, ze statków handlowych i korsarskich – razem, w więzieniach na lądzie. Nota bene warunki były całkiem niezłe, a śmiertelność dużo niższa niż na własnych okrętach wojennych – dopiero potem przepełnienie wymusiło użycie hulków i drastyczne pogorszenie życia.

Od początku pewien problem dotyczył oficerów z francuskich żaglowców korsarskich. Brytyjczycy uważali, że status socjalny tych ludzi w żadnej mierze nie dorównuje oficerom marynarki czy armii Francji. Nikt ich nie traktował jak przestępców, ani w ogóle gorzej niż zwykłych jeńców, jednak byli umieszczani z własnymi marynarzami, istniała zaś GIGANTYCZNA różnica między warunkami życia zwykłych żeglarzy i podoficerów w więzieniach lądowych i na hulkach, a tym, czego doświadczali oficerowie, którzy mogli dać słowo, że nie będą próbować ucieczki przed wymianą. Mieli pewne ograniczenia terytorium, po którym wolno było im się przemieszczać i zobowiązywali się nie opuszczać w nocy domów, gdzie mieszkali. Poza tym płacili za swoje utrzymanie i za swoich ordynansów oraz służących (jeśli chcieli ich mieć). Mogli też mieszkać z żonami (własnymi) i dziećmi. Paskudny rząd angielski wypłacał im (bo francuski odmówił) skromne pensje i ponadto zasiłki na utrzymanie rodzin.

Jak wyglądało to koszmarne życie wziętego do niewoli francuskiego oficera wśród wrednych, prześladujących go Angoli, opowiedział jeden z nich, baron de Bonnefoux: „[W Odinham] znalazłem dość dużą liczbę osób nieobecnych we Francji krócej niż ci z poprzedniego miejsca mojego pobytu. Byli w większości weseli, przyjacielscy i starali się zapomnieć złe strony swojej sytuacji. Aby zagłuszyć fakt pobytu w niewoli mile spędzali czas. Stworzyli towarzystwo filharmoniczne, lożę masońską i teatr. Byłem zachwycony ich wesołą kompanią. Nie zaniedbywałem zaplanowanej pracy, ale przy dobrej organizacji czasu mogłem stawić czoła wszystkiemu. Zgłosiłem się do towarzystwa filharmonicznego, do którego należeli bardzo dystyngowani amatorzy. Wstąpiłem też do loży masońskiej [...], na koniec rzuciłem się ku karierze teatralnej. Sala była przygotowana, udekorowana przez jeńców; aktorzy i aktorki – ja nie miałem wybitnego talentu – też pochodzili z grona jeńców; na koniec kostiumy, scenariusze, muzykę, kuplety, orkiestra, kompozycje i aranżacja były naszym dziełem. Było to niewyczerpane źródło zajęcia; świetnie się bawiliśmy. Anglicy szaleli za tymi przedstawieniami; niektórzy przyjeżdżali nawet z Londynu, by nas zobaczyć i naprawdę, wszystko było w bardzo dobrym guście”.

Jak pisał badacz tych zagadnień, Stanisław Kirkor: „Oficerowie [jeńcy francuscy w Wielkiej Brytanii] byli zapraszani jako goście do domów ważniejszych obywateli w mieście i do dworów ziemiańskich w okolicy. Rewanżowali się przyjęciami w gospodach, koncertami, teatrem, urządzaniem tańców. Oczywiście nie brakło romansów i małżeństw”.

4.

Otóż na taką właśnie katorgę nie chciano w początkach wojny z rewolucyjną Francją pozwalać w Wielkiej Brytanii oficerom okrętów korsarskich. Jednak w lutym 1795 r., kiedy odpowiedzialność za jeńców wojennych przeniesiono na Biuro Transportów (Ministerstwo Transportu), pierwsi z nich otrzymali możliwość samodzielnego mieszkania po daniu słowa honoru. Polityka ta była bardzo chwiejna i zmieniała się co kilka miesięcy, by w sierpniu 1795 „ostatecznie” zdecydować o ponownym zamykaniu oficerów żaglowców korsarskich z marynarzami. Jednak Brytyjczycy czuli się zmuszeni czynić wyjątek dla tych kapitanów korsarskich, którzy (nierzadkie u Francuzów przypadki) mieli równocześnie w marynarce wojennej stopień porucznika, więc de facto byli oficerami w strukturach państwowych. W październiku 1796 r. dogadano się jeszcze inaczej – uzgodniono, że odtąd za przynależnych do stanu oficerskiego, a więc „zdolnych” do dawania słowa, będzie się uważać oficerów żeglujących na okrętach mających minimum 14 dział lawetowych.

Oznaczało to postęp, ale nie wszystkim przyniósł on szczęście – jeśli podczas pochwycenia dowodzili załogą pryzową na jakimś statku handlowym, musieli UDOWODNIĆ, że ich jednostka macierzysta miała przynajmniej 14 dział na lawetach, co często było bardzo trudne, albo wręcz niemożliwe. W efekcie większość oficerów z żaglowców korsarskich nadal trafiała z szeregowymi marynarzami do więzień lub na hulki, żyjąc w tych samych co oni, ciężkich, nieraz tragicznych warunkach, przy dużej śmiertelności. Z drugiej strony ich naturalna przedsiębiorczość, hart ducha i siła fizyczna powodowały, że nazwiska tych ludzi proporcjonalnie nadzwyczaj często pojawiają się w wykazach osób pomyślnie zbiegłych z Wielkiej Brytanii.

Korsarze mogli się też czasem uskarżać na inny aspekt. Wszystkich wziętych do niewoli umieszczano na tych samych listach do wymiany jeńców, więc teoretycznie każdy miał szansę powrotu do kraju w momencie, kiedy nadeszła jego kolejka, dyktowana tylko datą pochwycenia. Jednak istnieją dowody, że zarówno niektórzy brytyjscy komisarze Ministerstwa Transportu, jak francuscy agenci od spraw wymiany, celowo dyskryminowali załogi małych jednostek korsarskich, przesuwając ich w dół listy.
Pomimo tych perturbacji, powszechne uznawanie korsarstwa za legalne w tamtym okresie jest jednak całkowicie jasne. Brytyjczycy piratów wszelkich nacji wieszali, a niektórym oficerom z francuskich jednostek korsarskich wypłacali pensje i zasiłki.

Oczywiście taki stosunek obowiązywał nie tylko względem korsarzy francuskich. Podczas wojny angielsko-amerykańskiej 1812-1814 w ręce Anglików wpadło wielu Amerykanów służących na okrętach korsarskich i w razie braku wątpliwości co do obywatelstwa byli traktowani dokładnie tak samo jak jeńcy z US Navy. W praktyce występowało tu dużo zgrzytów, ponieważ dezerterzy z armii i floty brytyjskiej, jak najbardziej obywatele Wielkiej Brytanii, mieli w zwyczaju kupować sobie takie niby obywatelstwo amerykańskie, sprzedawane za parę dolarów w wielu portowych miastach przez miejscowych cwaniaków i pazerne magistraty. Nie potrafiono przez to jednoznacznie i w pełni sprawiedliwie rozstrzygać kwestii oskarżania jako zdrajców ludzi o taką rzecz podejrzanych. Jednak te praktyczne kłopoty nie zmieniały nadrzędnej zasady uznawania korsarzy obcego państwa za całkowicie pełnoprawnych kombatantów.

Korsarze w tych czasach nie stawali też w ogóle przed sądami po schwytaniu, chyba że znaleźli się oskarżyciele i świadkowie zarzucający im popełnienie zbrodni (na ogół piractwa). Ale to mogło dotyczyć każdego, łącznie z oficerami państwowej marynarki wojennej i armii, więc odnosiło się do indywidualnych czynów potępianych – przynajmniej oficjalnie - przez wszystkie rządy, a nie profesji korsarskiej jako takiej.

5.

Znakomici korsarze początków XIX w., jak Surcouf, Lememe, Dutertre czy Blanckmann, zyskiwali też poważanie we własnym kraju, zdarzało im się zajmować wysokie pozycje społeczne, bywali nagradzani przez państwo. W oczach ówczesnych ludzi trudnili się rzemiosłem godnym szacunku. Wcześniej, w XVI, XVII i XVIII w. udziałowcami wypraw i kompanii korsarskich bywali książęta i królowie, całkiem jawnie, ponieważ był to powód do dumy, nie wstydu. W tym samym czasie piratów stawiano poza nawiasem społeczeństwa, uważano za bandytów najgorszego sortu i bezwzględnie tępiono. Jest więc jasne, że - wbrew hollywoodzkim i podobnym produkcjom oraz powieściom (lub ich tłumaczom) – to były, przynajmniej oficjalnie i formalnie, zupełnie różne grupy ludzkie. Chociaż jedni i drudzy zajmowali się rozbojem na morzach, to utożsamianie prawne korsarzy z piratami jest żenującym błędem.

Wydawałoby się zatem, że wszystko mamy rozstrzygnięte – wystarczy trzymać się ściśle definicji.
A jednak na przestrzeni dziejów ten obraz i rozdział DALEKIE BYŁY OD PEŁNEJ KLAROWNOŚCI. Czasem całkiem jednoznaczne przypisanie poszczególnych osób oraz ich działań do określonej kategorii w ogóle nie wydaje się możliwe.

Zaczęło się już u zarania żeglugi. Greckie i fenickie wyprawy w basenie Morza Śródziemnego oraz Morza Czarnego, o pięknych odbiciach w mitach, miały często charakter wypadów zgoła pirackich. Pojęcie korsarstwa wtedy nie istniało, ale dla tych, którzy uczestniczyli w tych ekspedycjach, nie miały one w sobie nic pejoratywnego - wręcz przeciwnie, były symbolem chwały i powodem snucia bohaterskich opowieści, podobnie jak wieki później działalność wikingów. Dla rabowanych, gwałconych, mordowanych lub branych w niewolę mieszkańców dotykanych nimi ziem, ataki te nie miały w sobie nic romantycznego, więc dla nich napastnicy nie byli w niczym lepsi od pospolitych piratów. Jednak atakujący nie wracali w polityczną próżnię, do jakichś ukrytych przed wzrokiem wszystkich baz pirackich, tylko – syci chwały i łupów – do swoich coraz sprawniej rozwijających się cywilizacji. Trudno więc uznać ich za wyrzutków społeczeństwa, nie pasują do żadnych późniejszych definicji.

Potem, kiedy Grecy i Fenicjanie zajmowali się przede wszystkim handlem i zakładaniem wzdłuż wybrzeży licznych kolonii, a także w epoce, gdy ich cywilizacje przejął i zniszczył lub kultywował świat rzymski, nigdy nie brakowało „klasycznych” piratów. Niekiedy wręcz roili się, zwłaszcza na Adriatyku i Morzu Egejskim. Chociaż tworzyli czasem potężne floty i byli wynajmowani przez wielkie mocarstwa, a nawet przez wodzów walczących o panowanie nad samym Rzymem, to zazwyczaj na co dzień znajdowali się już poza nawiasem zwykłych społeczności. Nie zostawali greckimi armatorami czy rzymskimi urzędnikami, nie odkładali broni czekając na nową, oficjalną wojnę, tylko toczyli ją stale, aczkolwiek nie zawsze przeciw wszystkim. Te zmiany nie dokonały się jednak nagle i nie miały całkiem jednoznacznego charakteru. Nadal pokojowi kupcy greccy czy feniccy handlowali z silnymi ludami mającymi cenne towary, ale nie gardzili też rozbójniczymi napadami na słabo bronione i ubogie tereny, gdzie najcenniejszym dobrem byli ludzie, których dało się zamienić w niewolników. Narodowości oskarżały się więc wzajemnie, nie bez racji, o czyny przypisywane zwykle piratom.

W omawianym zagadnieniu nie ma większego znaczenia wspomniany wyżej fakt, że podczas wojen „prawdziwi” piraci byli zatrudniani pojedynczo oraz w wielkich zespołach przez wielu władców, a po nastaniu pokoju wracali do swoich „codziennych zajęć”, czyli łupienia kogo popadnie. Nie byli bowiem korsarzami nawet w czasie działań wojennych, tylko działali wtedy w zwartych flotach jako najemnicy. Ale macedoński Filip V wpadł w 204 p.n.e. na inny pomysł: aby sfinansować budowę planowanej silnej marynarki własnej i zrujnować potencjalnych przeciwników, zaangażował rozmaitych piratów (głównie z Krety i Etolii), by już w czasie pokoju napadali w rejonie Morza Egejskiego na każdego, kto się dał złupić, i dzielili z nim zdobyczami. Powstaje problem (który będzie powracał), jak tych ludzi nazywać. Biorąc pod uwagę późniejsze definicje spełniali kilka z warunków bycia korsarzami. Działali na polecenie państwa, pod jego opieką, dzielili się z władcą łupami. Ale napadali na (przyszłych) przeciwników bez oficjalnego wypowiedzenia wojny! Czy zatem byli korsarzami czy piratami?

6.

Kolejny problem klasyfikacyjny (też powtarzający się w historii) stwarzały kraje z mieszkańcami trudniącymi się masowo rozbojem na morzu przy pełnej akceptacji i ochronie swoich władców, dla których była to specyficzna, często uświęcona tradycją, forma polityki morskiej. Oczywiście wszyscy sąsiedzi, neutralni kupcy, ludzie żyjący na odległych, ale mimo tego napadanych wybrzeżach nie mieli najmniejszych wątpliwości, że stykają się z okrutnymi piratami i pirackimi państwami. Jednak po wypadzie owi piraci nie dzielili łupów na bezludnych wysepkach, nie ukrywali się przed zwykłą społecznością, nie tworzyli żadnych pirackich bractw. Wracali w chwale do własnego kraju, gdzie czekały ich żony i dzieci, gdzie istniało zorganizowane społeczeństwo osiadłe, normalna wytwórczość, rolnictwo, hodowla, a władcy obejmowali rządy na zasadzie dziedziczenia (na ogół z nie większą ilością zamachów i uzurpacji, niż w „normalnych” monarchiach). Taką politykę morską prowadził np. król Ilirii, Gentios, chociaż paru jego poprzedników na tronie tępiło piratów. Czy zatem jego poddani, realizujący wojnę na modłę piracką, ale na życzenie władzy, byli z późniejszego punktu widzenia piratami czy korsarzami?

W średniowieczu już w pełni odróżniano - na poziomie teoretycznym - korsarzy i piratów. Na północy Europy floty państwowe długo nie imponowały liczebnością (aparat fiskalny był zwykle za słaby dla ich utrzymywania), więc na wielką skalę posługiwano się rozbójnikami morskimi, których prawa i obowiązki ściśle regulowano w listach kaperskich (oraz wcześniejszych, podobnych dokumentach), co tych ludzi powinno było zdecydowanie odróżniać od działających na własną rękę – i przeciw wszystkim - piratów.

Średniowiecze jest pod tym względem w ogóle zaskakujące, ponieważ kładziono duży nacisk na dokładne ustalenia prawne, których potem nikt nie przestrzegał! Już przed połową XIII w. król Anglii pozwalał osobom prywatnym na atakowanie jego wrogów na morzu, wystawiając im odpowiednie upoważnienia i umawiając się w kwestii podziału łupów. Pod koniec tego samego stulecia doszło nowa forma, znana pod nazwami letter of marque and reprisal, lettre de marque. Dostawali ją właściciele i szyprowie zwykłych statków handlowych, nie wysyłanych specjalnie w celu prowadzenia wojny morskiej na własną rękę (jak w przypadku „regularnych” korsarzy), ale za to upoważnionych podczas rejsów z towarami do atakowania słabszych jednostek przeciwnika, gdyby nadarzyła się stosowna okazja. Miała to być forma rekompensaty (samodzielnego wypłacania sobie zadośćuczynienia) za prawdziwe lub rzekome szkody zadane przez współrodaków atakowanego.

Prowadziło to oczywiście prostą drogą do niesłychanego rozwoju rozbójnictwa – jeśli angielski pirat zdobył gdański statek, a władca Anglii nie mógł lub nie chciał zapłacić odszkodowania, Gdańsk mógł upoważnić poszkodowanego armatora, aby powetował sobie straty na dowolnym innym angielskim żaglowcu. Rzecz jasna, właściciel tego ostatniego dostawał zezwolenie na odbicie sobie strat na jakiejkolwiek jednostce gdańskiej i tak dalej! Tym niemniej obie formy kaperstwa długo istniały obok siebie, wyraźnie rozróżnialne, i dopiero w okolicach przełomu XVIII i XIX w. zaczęto traktować je CZASEM jako tę samą działalność pod różnymi nazwami.

Zarówno w czasie wojny trzynastoletniej, w epoce napoleońskiej, jak jeszcze podczas wojny krymskiej jednostka cywilna mogła zaatakować (nie mam oczywiście na myśli obrony, zawsze dozwolonej) i zdobyć dowolny, należący do nieprzyjaciela okręt wojenny, korsarski czy handlowy tylko pod warunkiem posiadania takiego lettre de marque – inaczej był to akt jawnego piractwa, czegokolwiek nie próbowaliby wymyślić, przekręcić czy ukryć polscy „patrioci” opisujący z entuzjazmem rozgromienie duńsko-inflanckiej flotylli 16 statków przez 3 statki gdańskie koło Bornholmu 14/15 sierpnia 1457 r. albo fanatyczni frankofile przy opowiadaniu o rozbojach Roberta Surcoufa w okresie 3.09.1795-10.03.1796.

7.

W średniowieczu praktyka całkowicie przeczyła prawu, między innymi dlatego, że wojny na morzu prowadzono w sposób niezwykle okrutny. Wbrew opowiadaniom o szlachetnym ratowaniu rozbitków, wplatanym w narrację książek niby popularnohistorycznych, lecz naprawdę z silnym akcentem na umoralnianie dzieci, w rzeczywistości zwykłych marynarzy pokonanego okrętu, za których nie dało się wziąć okupu, zazwyczaj topiono, wieszano na rejach lub ścinano. Napadani, jeśli wygrali, odwdzięczali się tym samym. Kapitanowie z listami kaperskimi z reguły zupełnie nie przejmowali się ich treścią, atakując przy nadarzającej się okazji kogo popadnie.

Skrajnym przykładem może służyć przypadek opisany przez Iana Friela w pracy „The Good Ship”, kiedy w 1440 r. wielki angielski statek Christopher, należący nie do pirata, ale do wybitnego i potężnego obywatela Dartmouth oraz armatora, specjalnie zaatakował mały angielski statek George z Wells próbując go zdobyć i obrabować. Poza tym trudno było przestrzegać praw wojny kaperskiej w sytuacji, gdy pojęcie jednostek i towarów neutralnych (w zasadzie do dzisiaj nierozstrzygnięte jednoznacznie) praktycznie nie istniało, kiedy kaprzy po wygaśnięciu związku z jednym wystawcą listów kaperskich chętnie przechodzili na służbę dotychczasowego wroga, a i tak cały czas nie gardzili piractwem, gdy w końcu floty państwowe poczynały sobie (z poparciem monarchów!) dokładnie jak piraci, atakując nawet sojuszników (!!!), jeśli nadarzyła się okazja ich złupienia.

Słynni Bracia Witalijscy rozpanoszyli się na Bałtyku, kiedy podczas 20-letniej wojny (1375-1395) o tron szwedzki między pretendentami skandynawskimi i meklemburskimi, piraci byli przyjmowani do służby przez jedną albo drugą stronę – w zależności od rozwoju sytuacji – i wtedy działali pozornie w ramach legalnego korsarstwa. Szczyt tej formy ich aktywności zaczął się w 1390 r. Rok wcześniej król szwedzki Albrecht z dynastii meklemburskiej dostał się do niewoli duńskiej królowej Małgorzaty, więc teraz książęta Meklemburgii zawarli przeciwko niej wielkie przymierze z rycerstwem i miastami (przede wszystkim Rostockiem i Wismarem) ziem północnoniemieckich. Rostock i Wismar na wiosnę wydały manifest głoszący, że otwierają swoje porty tym wszystkim, „którzy na swoje własne ryzyko chcą iść i działać, bogactwa Danii szarpać”. Wojna została wypowiedziana, kaprzy wysłani z wyraźnym poleceniem władzy państwowej i wskazanym przeciwnikiem, więc formalnie chodziło o wojnę kaperską.

Lecz w sytuacji, gdy większość przewozów na Bałtyku realizowana była za pomocą statków innych miast hanzeatyckich, które to miasta nie zamierzały zrezygnować z handlu z Danią, Norwegią i Szwecją, ofiarą ataków kaprów hanzeatyckich (Wismaru i Rostocku) padali głównie Hanzeaci innych miast. W tej sytuacji ani myśleli uważać napastników za cokolwiek innego niż piratów, którymi zresztą oni naprawdę byli, napadając na każdą dającą się schwytać jednostkę, nie bacząc na intencje tych, którzy ich na morze wysyłali. Po 1395 r. upadł jakikolwiek pretekst korsarski, więc Bracia Witalijscy powrócili do czystego piractwa. Problem jednak stale się powtarzał, wobec braku stosownych uregulowań prawnych.

Gdy w 1416 r. wybuchła wojna między hrabiami Holsztynu a Erykiem VII, królem Danii, obie strony wysyłały kaprów (wróciła nawet nazwa Braci Witalijskich), ale Hanza nie zamierzała ich uznawać za legalnych korsarzy, skoro napadali na jej statki, i za pomocą „kog pokoju” tępiła wszystkich na Morzu Północnym i Bałtyku. Kiedy jednak w 1426 r. hanzeaci z miast wendyjskich (Lubeka, Wyszomierz czyli Wismar, Roztoka czyli Rostock, Strzałów czyli Stralsund, Hamburg, Lüneburg) przyłączyli się do tej wojny po stronie hrabiów Holsztynu, nagle zmienili zdanie na temat praw żeglugi neutralnej i ogłosili, że zabraniają utrzymywania stosunków handlowych z Danią, Szwecją i Norwegią, a nieprzestrzegający tego zakazu sami będą sobie winni poniesionych strat. Oblicza się, że dwa lata później wśród załóg okrętów hanzeatyckich liczących w sumie 12 tysięcy ludzi, znajdowało się co najmniej 600 byłych piratów. Na dodatek, jak prawie zawsze w tych czasach, kaprzy mieli w nosie postanowienia zawarte w swoich listach kaperskich.

8.

W 1427 r. korsarze z Wyszomierza i Roztoki uzupełniali swoje łupy napadami na statki kupieckie z Lubeki, Strzałowa, miast pruskich i Krzyżaków, grabili wybrzeża i oddawali się zbójectwu na każdym opłacalnym polu. Kaprzy ze wspomnianych miast i Lubeki nie wahali się w następnych latach (walcząc oficjalnie z królem Danii!) pustoszyć wybrzeży Prus i Inflant. Rzecz jasna wywoływało to kontr-represje, a procesy o zabrane towary neutralne, aresztowania kupców miast zaangażowanych w działalność kaperską, rekwirowanie ich towarów itp. trwały przez następne kilkadziesiąt lat!

W 1433 r. Hamburg zorganizował wielką wyprawę przeciwko piratom fryzyjskim w ujściu rzeki Ems i zniszczył ich tamtejsze bazy. Czterdziestu wziętych do niewoli ścięto, a ich głowy wbito na pale. Ale już pięć lat później tenże sam Hamburg zatrudnił rozproszonych niedobitków jako korsarzy, w związku z nowymi potrzebami. W 1438 r. wybuchła bowiem wojna miast wendyjskich z Holendrami, w której obie strony posługiwały się kaprami, w tym samym roku zaczął wysyłać z Gotlandii swoich kaprów Eryk duński wygnany z królestw skandynawskich, potem (od 1449) robił to z Darłowa, a z Gotlandii wypływali korsarze nowego władcy Danii, Chrystiana Oldenburskiego, od 1451 pojawili się kaprzy w służbie pretendenta do tronu szwedzkiego, Karola Knutssona oraz inni, wyprawiani przez Gerda oldenburskiego, popierającego brata.

Podczas wojny z Holandią i Zelandią kaprzy Bremy, wyposażeni w szczegółowe listy kaperskie przez senat swojego miasta, napadali sobie na wszystkie inne statki hanzeatyckie i rabowali je, jeśli znaleźli towary holenderskie lub zelandzkie. Przy tylu stronach walczących i tylu potencjalnych ofiarach, „kaperskość” napastników była prawie fikcją i możliwość potraktowania ich jako piratów niemal nieograniczona.

Podczas wojny trzynastoletniej kaprzy wysyłani w imieniu króla polskiego przez Gdańsk też posiadali listy kaperskie, więc formalnie znowu wszystko było w porządku. Ale i tym razem kwestia miała wiele innych aspektów. Dla Krzyżaków gdańszczanie byli tylko zbuntowanymi poddanymi, a jeśli poddany atakuje okręty swojego suwerena (akt oddania się pod panowanie króla Polski nie był oczywiście uznany przez Zakon), jest piratem. Przerwanie dostaw do ziem krzyżackich, główny cel korsarstwa strony miast pruskich, uderzało rzecz jasna w tych, którzy towary tam wozili. Własna flota Krzyżaków była skromna, więc ofiarami ataków padali przede wszystkim znowu inni hanzeaci oraz Duńczycy, Inflantczycy, Holendrzy, czyli ludzie, których organizacje terytorialne najczęściej nie były w stanie wojny ani z miastami pruskimi, ani z Polską. Skoro tak, uważali atakujących za piratów, nie korsarzy.

U nas, dla potrzeb patriotyczno-dydaktycznych, najczęściej wygładza się ten obraz do granic możliwości, przemilczając wszystkie niewygodne detale. Oczywiście kaprzy mieli wszelkie prawo atakować statki wyraźnie zmierzające do portów krzyżackich lub z nich wychodzące, rzecz jednak w interpretacji tego prawa i uznaniu, kiedy jest oczywisty dowód na taki kierunek dostaw. Wszyscy zgadzali się co do legalności blokady nieprzyjacielskich wybrzeży, jeśli sami byli stroną atakującą i kategorycznie jej zaprzeczali (ci sami ludzie i państwa!), gdy znaleźli się w gronie atakowanych. Moralność Kalego zawsze święciła tryumfy w stosunkach międzypaństwowych (tak jak w ocenie wydarzeń historycznych), i – podobnie jak dziś – wielu nie dostrzegało nawet śmieszności w popisywaniu się nią.

Kaper gdański Mateusz Schulte (w jego ślady poszli zresztą inni) tak elastycznie zdefiniował sobie blokadę Inflant, że zamiast szwendać się wzdłuż wybrzeży tego kraju, zaczaił się po drugiej stronie Bałtyku, w ujściu Trawy tuż koło Lubeki, i pod nosem najważniejszego miasta Hanzy rabował statki podczas wchodzenia do tego portu, uważając swoją działalność za legalną, jeśli napadane żaglowce miały na pokładzie inflanckie towary. Jego zuchwałość rozwścieczyła lubeczan – wysłali swoich kaprów, pochwycili go i ścięli razem z 22 członkami załogi. Uczynili tak mimo protestów gdańszczan i mimo faktu, że Schulte miał – jako pierwszy znany nam z dokumentów gdański kaper – nie tylko formalny list kaperski, ale wyraźnie zawarte w nim sformułowanie, że został wysłany na rozkaz Kazimierza, króla Polski!

9.

Gdańszczanie byli postępowaniem Lubeki niezmiernie oburzeni, ale gdy w ręce rajców Gdańska wpadli w 1458 r. żeglarze dowodzeni przez Duńczyka Jonasa Matzkena i Szweda Jana Heinrichsena, próbujący działać w okolicach Helu dokładnie tak samo jak Schulte pod Lubeką, a Klockener, Bornholm i Ertmann pod Stralsundem, zaś Bunde pod Roztoką (ci kaprzy gdańscy wdzierali się do samych portów hanzeatyckich, rabowali wszystko, co się dało, mordowali wziętych do niewoli, pustoszyli osady na lądzie), to oczywiście ogłosili schwytanych piratami i prawie wszystkich (75) uroczyście ścięli 14 września na tzw. polu Dominika, zatykając ich głowy na palach nad Motławą [opieram się na zapisie z Kroniki Pruskiej; Marian Biskup sięgając do Hansisches Urkundenbuch nazywał przywódcę Duńczyków („pirata”) Jessem Mortensenem i podawał liczbę 60 straconych].

Na innych morzach działo się oczywiście tak samo. Zdawano sobie sprawę, że jedną z przyczyn rozpanoszenia się piractwa jest masowe zatrudnianie piratów w charakterze kaprów. Ale sama świadomość niewiele mogła wpłynąć na sytuację. Król Anglii Henryk V (panował 1413-1422) zabronił wystawiania listów kaperskich, ale już dwa lata po wydaniu tego zakazu sam zaczął je wystawiać, ponieważ nie potrafił znaleźć innego sposobu na zwalczanie... piratów! Zresztą, jak u innych władców, jego podejście do całości problemu cechowało się całkowitym brakiem konsekwencji. W 1416 r. przyjął jako prezent 56-tonowego balingera od Johna Hawleya z Dartmouth, o którym piszę niżej. Prawo do „kompensowania” sobie na własną rękę poniesionych strat oraz praktyka legalnego zatrudniania byłych piratów prowadziły do niebywałego chaosu.

Do przykładnych obywateli angielskich początków XV w. należeli np. Harry Pay z Poole oraz dwaj mieszkańcy Dartmouth o imieniu i nazwisku John Hawley (ojciec i syn). Ten pierwszy specjalizował się w pirackich napadach na hiszpańskie statki z Bilbao i splądrował miasto Gijon. Jego terenem łowieckim były wody od okalających francuskie wybrzeża w kanale La Manche do Gibraltaru. Od 1404 r. został zaangażowany przez króla Anglii, Henryka IV, dla „niszczenia królewskich wrogów”, co czyniło go wprawdzie kaprem, lecz w żaden sposób nie zadowalało Hiszpanów. Flota kastylijskich galer zimą 1405 r. zaatakowała więc w odwecie jego rodzinne Poole.

Johnowi Hawleyowi starszemu ani wielokrotnie dzierżone stanowisko burmistrza Dartmouth, ani członkowstwo w angielskim parlamencie nie przeszkadzało w pirackim rabowaniu statków zagranicznych kupców w latach panowania Ryszarda II (1377-1399) i Henryka IV (1399-1413). John Hawley młodszy, także członek parlamentu i w latach 1422-1431 sędzia pokoju (sic!), pomagał królowi Henrykowi V w 1419 i 1420 utrzymywać spokój na morzu, a „przy okazji” dorabiał sobie rabowaniem innych statków, jak bretońskiego w 1414 czy szkockiego w 1427. Wśród ofiar miał podobno także jednostki francuskie, hiszpańskie, włoskie i... angielskie.

Gdy William Soper złupił hiszpański statek w 1413 r., sąd zmusił go do oddania części towarów kupcom i armatorowi, ale równocześnie sam żaglowiec został uznany za prawidłowo zdobyty pryz (bo chciała go sobie przejąć i ostatecznie przejęła korona angielska), a pirat dostał wysoką posadę we flocie króla Anglii. Kiedy wymiana dynastii Plantagenetów na dynastię Lancasterów (1399 r.) była początkowo uznawana przez Francję za uzurpację, Francuzi wspierali zbrojnie przeciwników nowego monarchy, wyłapywali angielskie statki kupieckie na wodach kanału La Manche, plądrowali wybrzeża wyspy Wight, atakowali Plymouth, a wszystko bez wypowiedzenia wojny, bo przecież niby jedynie pomagali legalnemu władcy. Oczywiście Anglicy rewanżowali się własnymi niszczącymi najazdami na wybrzeża Francji i każdy mógł głosić, że jego akcja jest tylko słuszną odpłatą, a to przeciwnik zasługuje na miano pirata.

Ciąg dalszy w części 2.

Cykl pochodzi z autorskiego forum p. Krzysztofa Gerlacha
http://www.timberships.fo...7-15.html#10799

Z polemiką na w/w cykl zapraszam na forum p. Krzysztofa
https://timberships.fora.pl/

_________________
Pozdrawiam
Karol